Tydzień temu rozpocząłem wspominki motoryzacyjne…

Później, już po publikacji, pomyślałem, że zbyt mało napisałem a propos trabanta, a było to przecież nie tylko jeździdło, ale też zjawisko kulturowe. Dodam więc, że moja ptaszyna (nazwa
taka, ponieważ w karcie pojazdu było napisane że ten paskudny szary kolor to biel gołąbkowa) potrafiła, w odróżnieniu od malacza wystartować z piskiem opon, miała bagażnik, w którym
legendarnie woziłem ziomali, niewierzących że zmieści się tam człowiek. Biegi przy kierownicy, których zmiana przypominała grzebanie badylem w ognisku, potrafił zmieniać tylko wytrawny
kierowca tego pojazdu, a miara paliwa (bak znajdował się nad silnikiem, pod maską) to kawałek plastiku, który trzeba było zamoczyć w środku – każdy mokry centymetr oznaczał litr.
Podłoga była “lekko” zgnita, kumple jeżdżący ze mną reagowali na hasło: “Uwaga kałuża!!!” podniesieniem nóg do góry niczym w pojeździe Flinstonów. Raz przeżyłem także chwilę grozy,
gdy zaczęło się dymić spod maski, na szczęście nie doszło do pożaru, podejrzewam, że nie zdążyłbym wyciągnąć nawet gaśnicy z bagażnika, o ile to w ogóle nie była atrapa.

Ostatnio zakończyłem swoje wspominki w momencie, gdy dowiedziałem się, że mój lanos był fabrycznie bity. Dałem się naiwnie nabrać, a z drugiej strony skąd miałem wiedzieć, że na terenie
FSO miała miejsce przewałka. Tyle że powinienem, bo w latach 1993-94 pracowałem właśnie w FSO na Żeraniu i widziało się to i owo… Zajmowałem się przygotowaniem do wysyłki topowego
produktu naszej motoryzacji, czyli poloneza caro. Na tamte czasy marzenie każdego Polaka, z drugiej strony samochód w miarę wygodny i nowy był w zasięgu finansowym większości pracujących osób. Na odbiór poloneza czekało się kilka miesięcy, fabryka nie wyrabiała z zamówieniami. Fenomen ten wziął się stąd, że najtańszy np. opel corsa kosztował 22 miliony, a polonez tylko 14. Najbogatsza wersja z silnikiem rovera i wspomaganiem zamykała się w 20 milionach, co było do przeskoczenia dla przeciętnego górnika (w naszym rejonie był to główny nabywca).

Moim zadaniem było przygotowanie 8 lub 16 samochodów do wysyłki na południe kraju. Wstawałem więc o 4 rano, szedłem na plac manewrowy i zajmowałem kolejkę, opłacałem chłopaków, którzy podstawiali gotowe auta, bo gdybym tego nie zrobił, miałbym w kolejce same białe, a sprzedawały się głównie lakiery metaliczne. Nie wiedziałem, o co chodzi fabryce, która zamiast produkować tylko popularne kolory, miała nadprodukcję pozostałych. O 4 rano na placu rządził niepodzielnie brygadzista Piotruś, klasyczny warszawski cwaniaczek z rodowodem przedwojennym i śpiewnym akcentem. Na pytanie: “Panie Piotrusiu, jak dziś sytuacja?” Odpowiadał klasycznym warszawskim “Malyna, Wojtuś, malyna!” I faktycznie, przez noc wyprodukowano same czerwone polonezy, więc nie było z czego wybierać. W nowych pojazdach regularnie gwizdały tylne mosty przy 90 km/h, nie domykały się też drzwi, bo były źle dopasowane. Pan Piotruś przychodził więc, naginał od środka na konstrukcję kolankiem i drzwi się zatrzaskiwały, z czego wszyscy byli zadowoleni i nikt do metody naprawy nie wnosił zastrzeżeń.

Życie toczyło się szybko. Przyjeżdżałem do Warszawy w niedzielę wieczorem, często spóźnionym pociągiem, wysiadałem na stacji Warszawa Wschodnia. Ponieważ było już po godzinach kursowania tramwajów i autobusów, szedłem na taksówkę, kosztowała normalnie jakieś 15 zł (było w milionach, ale tak w przeliczniku wychodziło). Raz przysnąłem i już na bocznicy obudził mnie kierownik pociągu sprawdzający wagon. Wyskoczyłem na stację, ledwo widząc na oczy i polazłem na taksówkę. Przejechałem ze dwa kilometry i musiałem wysiąść, bo licznik wskazywał 45 zł i to były wszystkie pieniądze, które posiadałem. Okazało się, że w zależności czy wsiadasz do taryfy z przodu dworca czy też z tyłu, cena była diametralnie inna. Już nigdy się nie pomyliłem.

Moim ulubionym dniem tygodnia był piątek. Przy pomyślnych wiatrach kończyłem pracę około 14, szedłem na piątkowy gulasz do stołówki, który z pysznymi kluseczkami serwowała pani Halinka, a następnie wybierałem z placu poloneza i wracałem 300 km do domu. Miałem często możliwość zostawienia auta na weekend, więc jeździłem po mieście nową bryką i w dodatku co tydzień inną. Nie muszę chyba mówić, jak czułem się prestiżowo. Aż do momentu, kiedy dostałem zadanie przyprowadzenia z Warszawy do Krakowa samochodu chevrolet blazer, polonez jakoś wyraźnie zbladł i w moich oczach. CDN

Tekst: Wojciech P. Knapik

Zobacz także: