Każdy zmotoryzowany facet marzy, aby zakupić samochód z silnikiem o mocy potrafiącej utargać za sobą Titanica i to po drodze szutrowej. Tyle, że większości z nas nie stać, aby mieć swoją własną rafinerię, no chyba że jest się szczęśliwym milionerem i na dodatek bez skąpej partnerki.

Patrzę na oszczędność paliwa w aucie, to dość istotny czynnik w czasach, gdy skacze ono grubo powyżej 5 zeta. Kiedyś ta cena by przerażała, teraz każdy przyjmuje z pokorą, bo jakoś na te 500+ trzeba wyłożyć, a nikt już nigdy się z tej deklaracji finansowej nie waży wymiksować, bo wyborcy ocenią ostro i jednoznacznie.

W każdym razie auta, które wybierałem, paliły raczej niedużo. Ale kiedyś, gdy otwierałem pewien handlowy pseudobiznesik, zamarzył mi się większy samochód. Wróciłem właśnie wtedy z wojaży po USA, więc zakręcony byłem na punkcie dużych pojemności silnika i dużej mocy. Wybrałem Chryslera „Grand Voyagera”, bo i przestrzeń wielka do wożenia towaru, sama jazda to luksus i wygoda, no i dodatkowo pojazd posiadał instalację gazową. Jakże wielki błąd popełniłem, dowiedziałem się już po kilku dniach. Po pierwsze, zanim auto przełączało się na gaz, musiało ujechać dobre 10 kilometrów. I tu był błąd, bo najczęściej nie zdążyło, a ja już byłem w pracy. Oznaczało to, że silnik o pojemności prawie 4 litrów sześciennych doił około… 26 litrów paliwa na 100 km! Nawet przy instalacji gazowej to byłby poważny wydatek, a co dopiero na benzynie.

Błąd był oczywisty i wywodził się z przygody motoryzacyjnej w USA: tam też auto paliło dużo, ale trasy pokonywałem przede wszystkim autostradami, a po drugie, paliwo było liczone za… galon, czyli 3,78 litra. Dodatkowo dolar kosztował niewiele ponad 2 zł, co dawało śmieszne koszty transportu. Drugim błędem był gabaryt auta, w środku posiadał 3 rzędy siedzeń i przestrzeń bagażową, więc czułem się, jakbym jeździł transportem publicznym, wożąc zazwyczaj tylko powietrze, na dodatek z parkowaniem w centrum miast było krucho. Nie był to udany pomysł. Dodatkowo po kilku miesiącach zaczęły od karoserii odstawać elementy plastikowe, jak się potem zorientowałem, poprzedni właściciel każdy urwany zaczep zastępował… klejem budowlanym! Osobiście nie wpadłbym na ten pomysł, ale jak widać fantazja niektórych nie zna granic.

Po nietypowym aucie doszedłem do wniosku, że muszę tym razem nabyć coś bardzo typowego. Mój wybór padł na volkswagena passata, oczywiście w kombi i wersji „Niemiec płakał jak sprzedawał” i jeszcze na granicy „widziałem jego łzy płynące po bawarskich licach”.

Cóż napisać o samochodzie, który nie ma w sobie nic dobrego i nie ma nic złego… To auto było tak nijakie, że miałem ochotę jeździć w baseballówce na łbie i zmienić imię na Sebix. Nie mam żadnych wspomnień z nim związanych, może i lepiej.

Z samochodami to chyba jest tak, że coraz szybciej się nudzą. Zakup kolejnego pojazdu to po prostu sprzęt na kółkach, nie przynosi już żadnych większych emocji. Pewnie bym poczuł radość, wsiadając za kółko sportowego wypasionego pojazdu, ale perspektywa jazdy po samym torze pociąga mnie mniej, niż stanie w korku na A4 do bramek w Balicach. Nie lubię większości sportów, bo mnie nudzą. Oglądanie żużla czy kolarstwa ma dla mnie wymiar emocjonalny niczym mycie garnków po imieninach u wujka Zbyszka gdzieś na wiosce pod Łodzią. Powaga. To samo mam z oglądaniem skoków narciarskich i łyżwiarstwa torowego. O, jeszcze zawody hippiczne mnie dobijają. Mam wrażenie, że za chwilę tym biednym koniom każą wbiegać na drzewo, tańczyć kankana, skręcać żółwia w imadle i przybijać piątkę z nisko przelatującym bocianem, który właśnie emigruje do Afryki.

A skoro już o zwierzętach: w czasie kampanii wyborczej została wymyślona fajna inicjatywa, aby banery, którymi reklamowali się kandydaci, zostały później przekazane do schronisk dla zwierząt. Cenny i mądry to pomysł, bo baner ma duże właściwości izolujące od wiatru. Dodatkowo raz zadrukowany jest już praktycznie bezużyteczny. Jest jednak i mroczna strona akcji… Zastanawia mnie kwestia, czy przeciętny schroniskowy Burek, którego buda zostanie opatulona banerem z kandydatem, nie obudzi się skowycząc w środku nocy z przerażeniem, słysząc szepty obietnic wyborczych i widząc twarz kandydata wpatrującego się przenikliwym wzrokiem w psią miskę. Toż to trauma i wycie do księżyca… Biedne zwierzę!

Tekst: Wojciech P. Knapik

Zobacz także: