Dzisiaj coś z zupełnie innej beczki. Bo na wspominki mnie wzięło…

Kierowca – właściciel pojazdu cieszy się dwa razy: pierwszy raz, gdy kupuje, drugi – gdy sprzedaje. Gorzej, jeśli zaraz po zakupie czar pryska, a szczęśliwy kupujący orientuje się, że został perfidnie oszukany.

Nie jestem zbyty sprytny, jeśli chodzi o zakup samochodu, po prostu zbyt mocno się napalam niczym pięcioletni brzdąc na widok zabawki. Jedynie co mi zostaje, to doświadczenie nabyte latami i poradniki internetowe, które i tak biorą w łeb w momencie, gdy wsiadam za kółko potencjalnie już za chwilę mojego auta. I tak jestem lepszy od mojego brata, który kiedyś zakupił na giełdzie w Mysłowicach pojazd dymiący niczym ukraińska elektrownia i nie dał sobie przetłumaczyć, że to zarżnięty motor, pomimo że spod silnika wylatywała strużka brunatnego potoku, a bulgot silnika przypominał wystąpienie polityka cierpiącego na chorobę filipińską.

Swoją przygodę motoryzacyjną zaczynałem prawie 30 lat temu, pierwszym samochodem był… trabant. Wyśmiewany przez wszystkich i nazywany “fordem kartonem”, w odróżnieniu od malucha czy syreny był zupełnie dobrym pomysłem, szczególnie dla nastoletniego kierowcy. Taki był ówczesny standard, ale zmieniał się z roku na rok, już po 2 latach przesiadłem się do czterodrzwiowego i przede wszystkim ładniejszego dla oka pojazdu – jugosłowiańskiej zastavy. Zielona strzała, jak o tym pojeździe ciepło się wyrażałem, częściej stała w warsztacie u wujka Kazia, niż zdobywała kolejne wzniesienia i zakręty. Wiecznie niedomyte dłonie, upaprane smarami i olejami – to znak tamtych czasów. W roku 1996 ustrojstwo poszło na części do pana Henia, który przez kolejne dwa lata sprzedawał pojazd na giełdzie z napisem “bezwypadkowy” i “pierwszy właściciel”. Te dwa słowa klucze to najczęstsze kłamstwa sprzedażowe, na szczęście coraz częściej łatwe do sprawdzenia. Taki też był kolejny zakup – samochód ford escort, zakupiony w tamtych czasach to było coś! Tyle, że po roku nastąpił przedziwny splot okoliczności i mój pierwszy zachodni wóz w przeciągu tygodnia dostał trzy strzały, które mu na tyle przestawiły właściwości jezdne, że zostawiał ślad na śniegu niczym krowa na nartach. Auto było poobijane nie z mojej winy, miałem wrażenie, że to tydzień polowania na Knapika. Przeżyłem.

W 1998 zaczął się boom na nowe auta, nagle było nas stać na zakup salonowego lanosa czy matiza. Że o tico nie wspomnę. I nauczony doświadczeniem, zakupiłem na wyprzedaży rocznika pojazd marki deawoo lanos, który na tamten czas wydawał się zupełnie przyzwoitym i dobrze wyposażonym. To był mój pierwszy z dwóch nowych samochodów, które kupiłem w życiu, obydwa były błędnym wyborem. Do dziś pamiętam, jaką wielką przyjemność sprawiła mi chwila, gdy z siedzeń zdzierałem folię i czułem zapach nowości w aucie, a nie tylko spalin, smaru i permanentnego warsztatu. Na liczniku fabryczny, testowy przebieg 7 km, nówka sztuka, nieśmigana. Po kilku dniach pojawił się jednak problem – mój garaż okazał się za ciasny! Wcześniejsze samochody miały gabaryt zdecydowanie mniejszy, a budynek był obliczony dla syrenki 105 LUX jakieś 30 lat wcześniej. Dało się wprawdzie wyjść z auta, ale krawędź drzwi była mocno narażona na obicia, a każdy
kierowca i posiadacz samochodu wie, jaki to ból zrobić samemu rysę na pojeździe.

Wybrałem się więc do Katowic, do dedykowanego serwisu po listwy boczne, które nie były w standardowym wyposażeniu, to miało zabezpieczyć przed obiciami. Serwisant przyjął zlecenie, zaprowadził do poczekalni i wskazał na stolik z kawą, godzina oczekiwania na usługę to nie tak dużo w końcu. Pojawił się po 15 minutach i oświadczył, że listwy się nie zgrywają na bocznych drzwiach, bo auto… miało wypadek i lewa strona została źle zeskładana w warsztacie! Jednocześnie poinformował, że w związku z tym, że nie zostało to odnotowane, tracę gwarancję na blacharkę (bagatela, 5 lat!) i że sprawa zostaje zgłoszona do firmy ubezpieczeniowej, która zapewniała autocasco. Nie muszę zapewne dodawać, że zagotowałem się na miejscu, mało brakło, a wydawałbym ustami odgłos niczym czajniczek na gazie. Sprawa zakończyła się w miarę przyzwoicie, po wielu odwołaniach i dyskusji z osobami z fabryki FSO na Żeraniu, w której zapewne doszło do uszkodzenia jeszcze przed wyjazdem za bramę, serwis skierował pojazd do gwarancyjnej naprawy blacharsko-lakierniczej. I tak oto właśnie stałem się pierwszym właścicielem bezwypadkowego samochodu, jak
się okazało, bitego fabrycznie… CDN

Wojciech P. Knapik

Zobacz także: