Przed nami czas darcia kotów i walk wściekłych psów. Start festiwalu nienawiści za 3,2,1…

Od ponad 20 lat pracuję w reklamie. Ciekawy to zawód, wymagający ciągłego zainteresowania trendami, jakie obowiązują w danym momencie, a one zmieniają się non stop. Przychodzi moda na określone kolory, rodzaj użytej czcionki, a także tonu głosu czy dynamiki wypowiedzi.

Reklama to już nie jest tylko człowiek, który stoi i wymyśla, ale cała masa osób, które kreują wizerunek firmy czy też konkretnej osoby. Trochę jest to manipulacja odbiorcami, bo dobrze przygotowany produkt czy osoba ma dotrzeć do danej, zaplanowanej grupy odbiorców. I o ile pierwsze, dobre wrażenie zrobione na adresacie jest bardzo ważne, to niemniej istotne pozostaje ugruntowanie tego wrażenia i pozostanie w pamięci odbiorcy na bardzo długo, w pozytywnym tego znaczeniu, oczywiście. I tak właśnie jest z wyborami, tak lokalnymi, samorządowymi, jak też z ogólnokrajowymi do Sejmu czy Senatu.

Moja serdeczna koleżanka zapytała mnie kiedyś, jak dostać się do rady. Było to związane z chęcią zmian na terenie osiedla, w którym mieszkała.

Moja odpowiedź była prosta i jednoznaczna – pracować nad tematem, najlepiej wiele lat. Asymilować się z mieszkańcami, słuchać ich głosów, pomagać, gdy się da. Bo najgorsi kandydaci to tacy, którzy pojawiają się pół roku przed wyborami i zaczynają robić szum wokół siebie, bo chcą się dostać do rady, aby robić dobro, ale często jest to zamach na dietę radnego lub po prostu chęć otarcia się o władzę. Nie rozumiem takiego parcia, bo sam nie mam ambicji politycznych, nie jestem też dobrym społecznikiem (w zasadzie żadnym), więc nie startuję w wyborach. Pewnie i tak miałbym marne szanse, tak uważam.

Niestety, zauważam regularny (zazwyczaj co cztery lata) wysyp nowych twarzy, które chcą za wszelką cenę zabłysnąć przed zbliżającą się wielkimi krokami kampanią. I robią to w najgorszy możliwy sposób – budując swój elektorat na niechęci do władz miasta. Rozumiem, że nie każdy musi być zwolennikiem obecnie sprawującej urząd ekipy. Rozumiem, że każdy ma prawo do swojego zdania na określony temat i ma prawo je wypowiedzieć. To normalne kwestie, które stanowią o demokracji. Ale przy tym wszystkim, jeżeli wylewa się fala hejtu i niechęci, nakręcana zazwyczaj przy pomocy kilku osób związanych z opozycyjną ekipą, to chciałbym zapytać: A jaki jest wasz plan na przyszłość? Jaką macie wizję dla mojego rodzinnego miasta? Co zrobiliście przez ostatnie trzy lata dla lokalnych społeczności?

Chciałbym raz przeczytać ciekawy materiał, gdzie ktoś napisze coś więcej, niż uzewnętrznienie prywatnych frustracji. Tylko, że tak się nie stanie, jestem tego pewien.

Na razie mamy wysyp wszelkiej maści cwaniaczków oraz wszystkowiedzących, którzy najlepsi są w krytykowaniu. Jesteśmy, jako społeczeństwo, najlepsi w byciu trenerami, projektantami dróg, najlepiej umiemy zarządzać przestrzenią publiczną i finansami. Najlepiej, bo z poziomu własnego stolika z komputerem, gdzie możemy wylać trującą mieszankę przy pomocy klawiatury i kryjąc się za ciągiem liter. Tacy jesteśmy, my Polacy. Stosujemy klasyczną siekierezadę poglądów. Ocierający sobie z jednej strony gęby sloganami patriotycznymi, przywołujący imię Boga, cytujący Jana Pawła II i Józefa Piłsudskiego, a z drugiej plujący jadem, nienawiścią i chamstwem, bo ktoś
inny sprawuje władzę. I aby być sprawiedliwym, też miałem kiedyś taki epizod, kilka lat temu. I uważam, że było to żenujące i niepotrzebne działanie, którego od tego czasu nie powtórzyłem i nie powtórzę, bo uważam, że szkoda mi energii na negatywne emocje, wolę je spożytkować w lepszy sposób. Ale do takiego podejścia trzeba dorosnąć.

Podsumowując, nie mogę się już doczekać, kiedy lawina wyborcza ruszy na dobre. Na razie to przypomina obszczekiwanie przez stojącego na ulicy ratlerka dobermana, który jest za bramką. Ujadanie, które nic nie wnosi, oprócz tego, że mały psiak podrasuje swoje ego. Ale gdyby znalazł się po drugiej stronie, jako gospodarz podwórka, to pewnie by podkulił ogon i uciekł do budy, zajmując się kością rzucona przez pana, w nagrodę za dobre merdanie ogonem.

Felieton: Wojciech P. Knapik

Zobacz także: