Wakacje all inclusive to popularna forma turystyczna. Bardzo mi nie jest z tym po drodze.

Genialny twór marketingowy podsuwa nam gotowe rozwiązanie: dostajesz jedzenia i picia, włącznie z alkoholem do syta, za rączkę przeprowadzimy cię z lotniska do hotelu i z powrotem, a ty nam zapłacisz i wykupisz jeszcze dodatkowe wycieczki na miejscu. Taki rodzaj ofert spowodował, że beneficjenci 500+ poczuli się jeszcze lepiej, bo ich stać na zabranie rodziny na urlop (a w sumie o to chodziło), osoby gorzej radzące sobie z podróżowaniem w innej formie też wykorzystują możliwość tańszego wypoczynku, a zdarzają się i perełki cenowe, szczególnie w okresie poza ścisłym sezonem. No i dobrze. Sam byłem, skorzystałem i unikam jak ognia, bo mnie nie kręci taki rodzaj przywiązania do miejsca, gdzie się śpi, konsumuje itd.

Uwielbiam zwiedzanie przy pomocy samochodu. O ile zrozumiałe jest dla mnie, dlaczego wybiera się samolot i daną formę turystyczną, o tyle subiektywnie rzecz ujmując, jeśli mogę, jadę autem. Zawsze mogę gdzieś stanąć, zauważywszy ciekawe miejsce, mogę na trasie pooglądać, jak ludzie żyją i w jakich warunkach (dlatego wybieram często lokalne drogi, a nie autostrady). Dodatkowo zawsze mogę wymyślić nocleg w zupełnie nieznanym dotąd miejscu. Mam wrażenie, że dzięki takiemu podejściu dostaję meritum wakacji i zgodnie z maksymą “podróże kształcą” mam co opowiadać, a nie jedynie zrobić zdjęcie na plaży swoim zgrabnym nogom. Nie zrozumcie mnie źle, nie krytykuję takich zachowań, po prostu zawsze mnie dziwiło, gdy ktoś leciał na drugi koniec świata i nie wychodził z hotelu, bo mu tam nie działało all inclusive.

W tym roku wylądowałem w Bułgarii, po raz kolejny. Zawsze żartuję, że jak mnie stać na wakacje, to jadę nad polskie morze i wydaję miliony złotych na rybkę smażoną we fryturze z roku 2007, a jak mnie nie stać, to jadę do Bułgarii, bo tu u kapitana Gundiego zjem za 20 zł rekina panierowanego + małże i jeszcze popiję piwem lokalnym. Bułgaria w ogóle jest pełna zapachów i smaków, za każdym razem, kiedy tutaj wracam, odkrywam coś nowego.

Bułgarów charakteryzuje spokój i równowaga. Bułgarzy swój dzień zaczynają od filiżanki kawy i nigdy nie odpuszczają przerwy obiadowej, która często trwa tu nawet ponad godzinę. Ucztowanie to narodowa tradycja. Stół powinien uginać się od potraw – słynnej sałatki szopskiej, serów, tradycyjnych gołąbków sarmi i różnorodnych dań mięsnych. Zjemy tu także flaki, ale w odróżnieniu od popularnej u nas potrawy, to zupa robiona na biało i zdecydowanie bardziej mdła.

Język bułgarski jest najbliższy językowi staro-cerkiewno-słowiańskiemu, z którego ewoluowały wszystkie pozostałe języki i dialekty słowiańskie. Niestety to na tym polu powstaje wiele nieporozumień.

Nierzadkie są przypadki spoliczkowania bułgarskiego mężczyzny przez polską turystkę już na początku rozmowy. Bogu ducha winny Bułgar chcąc powiedzieć: “Tak, rozumiem cię!” mówi: “Da, razbiram te”, co może zostać odebrane jako nachalna, niemoralna propozycja.

Zdarza się też, że bułgarski kierowca zirytowany stanem lokalnych dróg użyje słowa “dupki”. Nie ma tutaj na myśli innych uczestników ruchu drogowego ani tym bardziej uroków płci pięknej obserwowanych zza kierownicy. Słowo to oznacza po prostu wszechobecne dziury w drodze. Wiem z własnego doświadczenia, jakie słowa przychodzą do głowy, gdy jedzie się po lokalnych drogach tegoż kraju.

Innym kłopotliwym przykładem, również związanym z podróżowaniem może być wskazywanie drogi. Kiedy już, zadowolony ze swoich zdolności językowych, Polak ruszy w stronę proponowaną przez Bułgara, raczej nie znajdzie upragnionego celu. Tak się składa, że identycznie brzmiące prawo oznacza na Bałkanach kierunek na wprost.

Kiedy słowa zawodzą, wielu stawia na międzynarodowy język ciała. Na nieszczęście w tym przypadku zaczyna się prawdziwy zawrót głowy. Wyjątkowość Bułgarów polega na tym, że odwrócili potakujące i przeczące gesty głowy o 180 stopni. Kręcenie na boki oznacza “tak”, w górę i dół – “nie”. Jest to zmodyfikowanie i przerysowanie tureckiego gestu przeczącego, polegającego na dynamicznym odrzuceniu głowy w tył i odgłosie w rodzaju cmoknięcia. Gest potwierdzenia powstał zapewne już tylko jako odwrotność przeczenia.

W następnym numerze napiszę o tym, jak zjadłem agnieszkę i dlaczego nie boję się hrabiego Draculi.

Tekst: Wojciech P. Knapik