Nie jestem fanem łączenia kultury i sztuki z polityką. A już komentowanie sytuacji w kraju, gdzie jest się gościnnie, wydaje się być nieco słabe.

Byłem kilka dni temu na nietuzinkowym koncercie. W Gdańsku występował założyciel i lider nieistniejącej już grupy Pink Floyd, czyli Roger Waters. Muzyk słynie z kontrowersyjnych poglądów, głównie lewicujących, nigdy się zresztą nie krył, że tak jest. O ile komentował sytuację w Wielkiej Brytanii, skąd pochodzi, wszystko było jeszcze na miejscu, w końcu nasi muzycy też zabierają głos, a ruch muzyki punk czy też rockowej z lat 80. dołożył swoją cegiełkę do rozwalenia nielubianego ustroju. Zdziwiłem się, że polski koncert Watersa przyjął taki obrót, w czasie przerwy na ekranie telebimów pojawiały się hasła krytykujące osoby rządzące w różnych krajach, w tym także w Polsce.

Jak wiadomo, społeczeństwo jest podzielone w poglądach politycznych, ale idąc na koncert, nie mam ochoty czuć się jak na wiecu, niezależnie od tego czy strona krytykowana jest mi bliska, czy też nie. Po prostu, płacąc kilkaset złotych za bilet, oczekuję doznań estetycznych w warstwie muzyczno-wizualnej, a nie podzielenia widowni na dwa obozy. Pytanie teraz, czy faktycznie muzyk rozpoznał sytuację i kontrowersje, jakie panują w naszym kraju, opowiadając się za opozycją, czy też zrobił to z czystego wyrachowania, by zyskać poklask i zrobić wokół siebie szum? Na szczęście następnego dnia pojawiły się w sieci memy, gdzie przerobiono hasła polityczne Watersa na “SPRZEDAM OPLA” albo “MAJONEZ TYLKO KIELECKI”. I dobrze.

W czasie występu dostało się też solidnie Donaldowi Trumpowi, porównanemu kilkakrotnie do świni (świnia jest ważnym elementem grafiki na okładce płyty Pink Floyd “Animals”, a także jednym z utworów – “Pigs”), dostało się też całej finansjerze, Roger Waters potępił żądzę pieniądza i fakt, że ten jest współczesnym bożkiem zastępującym istotne wartości. To bardzo śmiałe ze strony muzyka, który za występ żąda od 250 do 650 zł za bilet w średniozamożnym społeczeństwie, na dodatek będąc związanym z największą firmą organizującą koncerty na świecie, która, jak fani tego typu widowisk wiedzą, jest potwornie łasa na wyciąganie od słuchaczy ostatniego grosza (przepisanie nazwiska na bilecie – 30 zł). Tak więc koncert niesamowity, ale w tej beczce miodu pojawiła się spora łyżka dziegciu. Szkoda.

Na szczęście dzień wcześniej miałem przyjemność uczestniczyć w muzycznej uczcie, która odbyła się w amfiteatrze w Dolinie Charlotty, położonej między Ustką a Słupskiem. To wyjątkowe i urocze miejsce, gdzie występują legendy rocka (między innymi Carlos Santana, ZZ Top czy Bob Dylan), daje do zrozumienia, że festiwal z wielkimi nazwiskami czy nazwami można zorganizować dosłownie wszędzie. I zamarzyło mi się, aby taki amfiteatr wybudować na przykład w… GEOsferze. Już sobie wyobrażam spektakularne koncerty fantastycznych genialnych wykonawców i 50 osób na trybunach… A może nie?

Jedliście kiedyś ekskluzywne danie, które było minimalnych rozmiarów, wątpliwego smaku i kosztowało majątek? Wraz z kolegą, z którym wspólnie uczestniczyliśmy w wyprawie do Gdańska, mieliśmy taki właśnie przypadek. Nocowaliśmy w hostelu. Rankiem, jak to rankiem, trzeba zjeść śniadanie. Udaliśmy się do kuchni, gdzie mogliśmy przygotować sobie lekki posiłek, składający się z kilku dosłownie elementów wskazanych w lodówce wcześniej przez panią z obsługi hostelu. Przygotowaliśmy więc tosty, jakiś dżemik i wzięliśmy też na talerz po plasterku sera żółtego (taki najtańszy z Biedry). Zdziwienie nasze było wielkie, kiedy w czasie konsumpcji podszedł do nas gość hotelowy, nota bene Norweg i zwrócił uwagę, że to jego prywatny ser.

Zrobiło nam się głupio, ładnie więc przeprosiliśmy za zabranie dwóch plasterków. Norweg odszedł, ale wrócił po kilku minutach i ostro zażądał odkupienia sera w pobliskim markecie. Przytaknęliśmy, zdziwieni. Gdybym ja tak miał, to pewnie bym przyjął przeprosiny i zapomniał o stracie rzędu 50 groszy, a zapewne wcale się nie odezwał. Poszliśmy się zapakować (koniec doby hotelowej o 10) i wyszliśmy z bagażami, mając w planie podjechanie do pobliskiego sklepu, już przy wyjściu rzucił się na nas chłopak z obsługi, że Norweg przyszedł do niego na skargę, iż ukradliśmy ser… Wkurzony kolega wrócił do jadalni, rzucił Norwegowi, wyraźnie już wtedy szczęśliwemu, 50 zł na stół i pojechaliśmy do domu. Ser nie był wart tej ceny, zaręczam, ale honor Polaka jest bezcenny.

Felieton: Wojciech P. Knapik

Zobacz także: