Mężczyźni nie są najlepszymi doradcami swoich kobiet. Faceci generalnie są słabi w kolorach, estetyce ogólnej i nie lubią zmian.

Nie potrafią urządzać wnętrz tak dobrze jak panie i nie znają słów z tym związanych. W ogóle te wszystkie żaboty, zazdrostki, fuksje czy inne espadryle to słowa, których zwyczajny facet nigdy nie potrafi wypowiedzieć, bo nigdy nie potrzebował. Tak więc my, faceci, jesteśmy, najogólniej rzecz ujmując, upośledzeni, a na modzie wcale się nie znamy, no chyba że ktoś jest waginosceptykiem, to i owszem, ale wtedy kobiety nie ma, więc i problem jakby mniejszy.

Zaczęło się u mnie w poniedziałek z rana, gdy znana sieć sklepów przysłała mi informację, że udziela mi rabatu na espadryle. Na początku poczułem dumę, że zasłużyłem na specjalny dla mnie rabat, ale po chwili skupiłem się na trudnym słowie na E, które mogło oznaczać cokolwiek. I wpadłem w zadumę myślową przy porannej kawie, aż puściło mnie dopiero około godziny piętnastej, jak już wypadało wyjść z pracy. Może to coś do jedzenia? Ale w obuwniczym? Hmmm…. a może mi grożono?

Sprawdziłem w internecie. But jak but, dla mnie wszystko, co wkłada się na nogi, to buty. Albo klapki. No i sandały znam jeszcze, ale z dzieciństwa, bo teraz nie noszę, ze względu na brak białych skarpet w mojej szafie. No i wąsa nie mam do sandałów. I potem usłyszałem coś jeszcze gorszego… Co to do jasnej ciasnej jest bolerko????? Usłyszałem, jak o tym czymś rozmawiały dwie kobiety w galerii handlowej (kto wymyślił, że słowo galeria ma dotyczyć handlu, jest moim idolem). Pomyślałem na początku, że rozmawiają o muzyce poważnej, nawet tak mi się przyjemnie zrobiło na myśl, że młode pokolenie słucha klasycznego utworu Maurice’a Ravela, pieszczotliwe mówiąc o nim w zdrobniały sposób. Po chwili okazało się, że bolerko to nie to samo co Bolero, tylko rodzaj sweterka, ale tak jakby przykrótkiego. Jakby siostra z II b pożyczyła swój sweterek mamusi, co jest logiczne zresztą, bo panie wbijają się w ciuchy kilka rozmiarów mniejsze niż noszą, twierdząc, że TAK MA BYĆ. Ja tam bym nie nosił spodni mojego syna, bo zapewne dyskomfort wrzynających się spodni byłby nie do zniesienia. Teraz syn dorosły, to i ciuchy bardziej w domu uniwersalne.

Ale to jeszcze nic. Jak się okazało, siedzenie na kanapie w Galenie przynosi wymiar edukacyjny, bo usłyszałem kolejne zaskakujące słowo – fiszbiny. Brzmiało jak zaklęcie, które podnosi i przerzuca z ziemi ciężary w inny wymiar. Jakby padało z ust samego Merlina lub innego czarownika Gandalfa! Coż to za magiczna rzecz? Sprawdziłem, okazało się, że nie mylę się aż tak bardzo. Może nie jest to związane z magią, ale na pewno z magiczną sztuczką, dzięki której każdy normalny facet wpada w pułapkę związaną z krągłościami kobiecymi. A to ci sprytne nosicielki fiszbin! Może by tak zastosować fiszbiny dla męskiego nabiału, aby też się dobrze w spodniach prezentował? Może trzeba prezentować w uwydatniony sposób swoje “cohones”, choćby dla przedłużenia gatunku?

No i jak zacząłem czytać w tych mądrych internetach, to się okazało, że mój zasób słów jest nie większy niż klasycznego Sebixa jeżdżącego żółtym seatem na chrzanowskich blachach. Żupan, burka, zapaska, parcianki, haftki, stan, drelich, żakiet, mufka, etola, boa, tiul, tren, szyfon, flausz, peniuar, adamaszek, muślin, no i oczywiście batyst! Kto to wymyśla!

Ale zemsta bywa słodka. Wybrałem panią z obsługi w sklepie samoobsługowym i zaatakowałem znienacka.

– Dzień dobry! Czy ja dostanę u państwa klucz do futerka?
– Klucz do futerka? Nie rozumiem…
– No taki standardowy, bo wie pani, gdzieś posiałem, bo remont robię i taki człowiek roztrzepany jakiś… Może macie państwo na stanie, bo stoję z pracą i bardzo bym potrzebował… – pani poszła na zaplecze.
Wróciła z kierowniczką działu.
– Wie pan, nie mamy na stanie, bo u nas to zwykłe kurtki takie i bluzki na dziale, ale futrami nie handlujemy…

Podziękowałem i wyszedłem pełen mściwej satysfakcji. Niech żyją z taką nieświadomością, co to klucz do futerka, jak ja z tymi wszystkimi rzeczami. Pomyślałem, że czuję się jakbym wygrał tę batalię o męskie sprawy.

Nie na długo. W sklepie z farbami (do ścian) chciałem wybrać kolor… Seria farb nazywała się “kolory mody” i proponowała coś pomiędzy “Zieloną aplikacją” a “Tweedowym ociepleniem”… A, jeszcze był “Wenecki velvet”. No, to już pomalowałem przedpokój…

Tekst: Wojciech P. Knapik

Zobacz także: