Wiosna nadeszła. Cieszy mnie to, bo tak bardzo lubię biegać w sandałach po śniegu.

Każdy ma już pod koniec marca dość zimy i wreszcie nikt nie zachwyca się tym cholernym bajkowym, grudniowym krajobrazem. Mam nadzieję, że Wielkanoc będzie stała pod znakiem ciepłych promieni, a nie lodowatego języka znad Syberii, jak to ostatnio ładnie napisał któryś z meteorologów. Bo wiadomo, wszystko co ze wschodu, musi być złe.

Mamy z tą Rosją na pieńku, oj mamy! Nie dość, że animozje historyczne, sprawa katastrofy smoleńskiej, to jeszcze jabłek nie można do nich eksportować. Podobno jakaś białoruska firma przepakowywała jabłka i oznaczała skrzynki po swojemu, robiąc niezły biznes międzynarodowy, ale ich dopadli i już nie jest tak fajnie jak do tej pory. Niedawno wybory wygrał ponownie Władimir Putin (a to ci zaskoczenie!), ale nasz prezydent Andrzej Duda powiedział, że nie pogratuluje i nie pojedzie też na mecz otwarcia Mistrzostw Świata w piłce, bo jest przeciw. Podobno rozważana jest także absencja polskich piłkarzy na tej imprezie. A kilka dni temu polscy dyplomaci poparli rząd Wielkiej Brytanii w czasie skandalu związanego z otruciem Siergieja Skripala. W czasie trwającego śledztwa, oskarżając Kreml i Putina. Dość odważne polityczne zagranie, nie jestem pewien, czy rozsądne, ale ja się nie znam na tym. W każdym razie Rosja to podobno nie kraj, tylko stan umysłu i trochę się z tą tezą zgodzę, bo zdarzyło mi się tam kiedyś zawitać. Jechałem pociągiem sypialnym do Moskwy. To było 30 kwietnia, ponad 10 lat temu, w Polsce piękna pogoda, wszystko kwitło, ja w lekkiej kurteczce wpakowałem się do pociągu na stacji Warszawa Wschodnia i pojechałem podbijać kraj odwiecznych wrogów narodu polskiego.

Po przejechaniu granicy z Białorusią obowiązkowy kilkugodzinny postój, bo zmieniano w hangarach podwozia wagonów. Podjechały podnośniki, dźwignięto pociąg i zamieniono je, w tym czasie do pociągu wdarł się oddział gastronomiczny, czyli starsze panie proponujące obiad domowy za parę groszy, młodsze – proponujące z goła inny posiłek oraz mili panowie o gabarycie rozpłodowego byka i tymże wzroku, proponujący jeszcze mocniejsze doznania. Nie skorzystałem. Pozostałem przy swoich kanapkach z polską wieprzowiną. Podczas postoju dołączono także rosyjski wagon restauracyjny, co mnie akurat ucieszyło, bo w tamtejszej kuchni jest wiele przysmaków, które lubię i znałem z wcześniejszych wojaży po bezkresach Ukrainy.

Po zmianie podwozia (dla niewtajemniczonych – tory w tamtej części świata są o… powiedzmy kilka centymetrów szersze), pociąg potoczył się dalej. Zajrzałem do restauracyjnego, przy którym nasz ówczesny poczciwy WARS był restauracją klasy S. Za barem stał kucharz, w zębach trzymał peta, miał 190 cm i dodatkowo nosił siateczkową koszulkę na ramiączkach typu “biję żonę”. Ale rosyjska zupa, solianka, była pyszna. W środku nocy obudził mnie chłód. Odsunąłem zasłonkę i zobaczyłem migające za oknem ośnieżone pobocza. Czyli klasyka. Moja letnia kurtka była chyba niezbyt dobrym pomysłem… Mieszana pogoda towarzyszyła mi non stop w czasie tej wyprawy. W słońcu ciepło, ale od rzeki Moskwy w okolicach Kremla ciągnęło mocnym chłodem, a przelotne, kilkunastominutowe opady śniegu występowały co kilka godzin i to zupełnie znienacka.

Moskwę trzeba zobaczyć, trzeba się w niej zagłębić. Zobaczyć jej bogactwo, przepych, samochody na ulicach, które dopiero w Miami odwiedzonym rok później trochę zbladły. Zamieszkałem w hotelu nieopodal słynnej wieży telewizyjnej Ostankino, której niestety nie mogłem zwiedzić, bo kilka miesięcy wcześniej wybuchł tam pożar. Z okna pokoju hotelowego, mieszczącego się na 18 piętrze, rozciągał się piękny widok na całe miasto, z kilkoma pałacami kultury włącznie. Prawie jak u nas w stolicy, tylko więcej i wyżej.

W Moskwie nie zabawiłem długo, zaledwie 3 dni. Udało mi się zwiedzić większość istotnych obiektów, skosztować kuchni i kupić pamiątki na placu Czerwonym. Nie spotkało mnie nic nieprzyjemnego, trochę Rosja urosła w mojej ocenie, bo patrzę na nią przez pryzmat mieszkańców, którzy byli naprawdę mili. I nie rozmawialiśmy o polityce i animozjach między krajami. Bo kto by chciał, skoro przy śniadaniu w hotelu (na które można było zjeść ziemniaki i schabowego) barman pytał o ósmej rano, czy nalać do posiłku szklankę wódki. Nie skorzystałem, ale rosyjscy mieszkańcy hotelu po porannym posiłku byli już bardzo sympatycznie nastawieni do życia. Oni to mają fajnie! Ale i tak bym się nie zamienił.

Felieton: Wojciech P. Knapik

Zobacz także: