Rozwój techniki i internetu to z jednej strony błogosławieństwo, z drugiej przekleństwo.

Kiedyś wszystko było prostsze. Chciałeś kupić telewizor, to szedłeś do sklepu, wybierałeś telewizor i kupowałeś. W zasadzie oprócz wyboru ilości, ile miał mieć cali, nie było innych opcji.

Albo na przykład chciałeś załatwić sprawę związaną z rachunkiem telefonicznym, to szedłeś do salonu i załatwiałeś z panią Renią lub Kasią. I było miło, bo pani wyjaśniała, i z głowy. A teraz nic nie jest oczywiste, bo mamy internet i miało być prościej, ale niekoniecznie tak właśnie jest.

Zanim zdecydujesz się na zakup rzeczonego odbiornika telewizji i pierdyliarda kanałów, należy przekopać się przez setki ofert, porównywarek cenowych, promocji, a także przez taką ilość parametrów, że większość wysiada i to na wcześniejszym przystanku. Oprócz wszelkich trzy i czteroliterowych systemów, rozdzielczości obrazów, a także porównań czy biel jest biała, a czerń jest czarna (bo jak mawiał klasyk, nikt nam nie będzie mówił, że białe jest białe, a czarne jest czarne), musimy podjąć decyzję, gdzie kupić. Już kilka lat temu, zanim zdecydowałem się na wymianę telewizora, ustaliłem, jakim budżetem będę dysponował i rozpoczęła się batalia. Zeszło chyba z miesiąc, zanim wybrałem optymalnie, a do dziś nie jestem pewien, czy dobrze zrobiłem. Zresztą trzeba może wyjść z założenia, że decyzja podjęta na dany czas jest najlepsza, jaką nam się udało, bo za kilka tygodni na pewno by była Trybunał Sprawiedliwości UE uznał, że Polska naruszyła unijne normy czystości powietrza. To groźny werdykt, bo może za sobą pociągnąć finansowe, liczone w milionach euro, sankcje. Zresztą zakup sprzętu elektronicznego to nie wybór żony, tu można akurat łatwo wnieść poprawkę, bez tracenia życia i całego dorobku.

Największy postęp, jak łatwo zauważyć, mamy jednak w elektronice. Pojawienie się całej technologii mobilnej i rozwój Internetu przewartościowało nam kwestie zakupowe całkowicie. Telewizor był tu tylko przykładem, ale nawet wybór operatora telefonicznego (a oprócz kilku licencjonowanych mamy też ciekawą ofertę kilkudziesięciu operatorów wirtualnych) niesie za sobą niezłe zamieszanie. Bo mało który ma ofertę na tyle prostą, aby była czytelna dla każdego.

Takich kłamstw i umów pisanych małymi literkami, jak w usługach telefonicznych, nie ma nigdzie. Każdy operator kłamie, twierdząc, że jego oferta jest najlepsza, najtańsza i dostajesz od niego najwięcej. Kompletna bzdura. Dziś, czekając na obsługę w salonie jednej z głównych sieci komórkowych, wysłuchałem takich bzdur na temat opłacalności oferty, że aż chciało mi się śmiać. Pani kupiła usługę, za którą zapłaci w ciągu dwóch lat sztywnej umowy prawie 1200 zł. Akurat kilka dni wcześniej robiłem rozeznanie wśród takich ofert i znalazłem u jednego z wirtualnych, aczkolwiek stabilnych operatorów podobną ofertę za…. 656 zł! I co ciekawe, usługi były oparte na tej samej sieci, ale bez obowiązujących ram czasowych. Dobrze, że pani klientka (osoba w moim wieku) nie dała się namówić na umowę 36-miesięczną, bo wtedy dopiero by zabuliła. Moja wizyta trwała w salonie około godziny, sprawę załatwiłem w mniej niż trzy minuty i wyszedłem. Obsługiwała dziewczyna, która dwoiła się i troiła, aby robić to jak najszybciej, ale po prostu nie dawała rady.

I tak dobrze, że sieć pozostawiła jakieś salony, w których można załatwić sprawę, bo wielu, nawet bardzo dużych operatorów czy dostawców różnych usług, polikwidowało takowe, w ramach cięcia kosztów (ja nie mam problemu z obsługą online, ale jednak wiele osób miewa). Jeden z popularniejszych w kraju dostawców usług telefonicznych i internetowych po zakończonej z nimi umowie upomina się najczęściej o zwrot sprzętu. I słusznie, bo to sprzęt wypożyczony.

Gorsza sprawa, że upominają się o rzecz, której były abonent nie posiada! I nie jest to jednorazowy przypadek, ale masowa, standardowa już próba wyłudzenia dodatkowych kilkuset złotych, w Internecie można przeczytać setki relacji o takich praktykach. Dziwi, że znany operator robi takie rzeczy, ale widocznie liczy na to, że klient już nigdy do niego nie wróci. Co gorsza, abonent jest praktycznie bezsilny, bo czasem lepiej jest mu zapłacić 150 zł, niż podejmować batalię sądową, tym bardziej że zamiast pójść do biura obsługi, musi rozmawiać ciągle z innym, nic niewiedzącym konsultantem lub oczekiwać na milion połączeń w biurze automatycznym. Wymiana pism to już zupełna fantastyka, niekoniecznie naukowa. Sprawa wcześniej czy później trafi do windykacji. A jeśli abonent kwestię zignoruje, może być pewny, że za rok, dwa lub pięć zawita do niego komornik z sądowym nakazem zapłaty na tysiaka. I nawet nie będzie wiadomo już, o co chodziło. Ot, zbójeckie prawo kapitalizmu, gdzie duży może więcej…

Felieton: Wojciech P. Knapik